Witam!
Po powrocie z Racka, zrobiliśmy dzień przerwy, pranie brudów i zakupy jedzenia. Nasz kolejny cel to Karakol oraz okoliczne góry no i perła Tien-Shan'u czyli jezioro Issyk-Kul.
Rozpoczęliśmy naszą drogę w czwartek rano. Najpierw przez Biszkek na dworzec. Tam

obskoczyła nas chmara taksiarzy, kierowców busów, ich kolegów, naganiaczy i Bóg wie kogo jeszcze. Trochę sie poopędzaliśmy, zorientowaliśmy się jak ma się sytuacja z marszrutkami i autobusami. Niestety autobusu nie było, a marszrutka prawie pusta (marszrutki ruszają gdy są pełne). No to koniec końców dogadaliśmy rozsądną cenę z kierowcą samochodu. Umówiliśmy się, ze jedziemy bardziej dzikim północnym brzegiem Issyk-kul, oraz, że podwiezie nas do wioski w górach skąd można rozpocząć trekking. No to ruszyliśmy. Pogoda jak mam być szczery pod psem. Na szczęście kierowca nie torturował nas lokalnym disco. Na drodze stało sporo policji, krów i owiec. Wszystkie te trzy rodzaje istot żywych

powodowały, że od czasu do czasu musieliśmy ostro hamować. Kierowca i pasażer z przodu na widok policji zakładali pasy, ale ich nie zapinali i zaraz po minięciu pana z czerwonym lizaczkiem szybciutko je zdejmowali no bo wiadomo obciach jechać w pasach. Potem kierowca zaczął przysypiać za kierownicą. Powaga. Zresztą my też przysypialiśmy z tyłu. Widoki na jezioro po lewej przepiękne. Z prawej od razu góry. Po paru godzinach i bez żadnej awarii (!!) dojechaliśmy do Dżeti Ongoz. Wioska znajduje się przy wejściu do Doliny Kwiatów. Jest to długa dolina, jak nazwa wskazuje pięknie ukwiecona, zakończona tak jak sąsiednia dolina Karakol, lodowcami i pięciotysięcznym szczytem. Sama wioska znana jest z dwóch nazwijmy to zjawisk. Pierwsze z nich to Jurij Gagarin który tam kiedyś był i odpoczywał. Łał!! Coś niesamowitego ;-) Próbowaliśmy znaleźć ten dom gdzie ów słynny odpoczynek miał miejsce ale okazuje się, że dom tak jak cały ZSRR rozpadł się i już nie istnieje. Druga ciekawostka to okoliczne czerwone skały. Coś pięknego. Czerwona skała i soczysta zieleń, widok wart trudów podróży. Niestety i

stety my szliśmy dalej. Zjedliśmy jakiegoś snickersa i w drogę. Podążamy za rzeką, kierujemy się mapą sprzed 32 lat czyli z czasów gdy rodzice większości z Was czytających popalali papierosy za szkołą średnią i chodzili na pierwsze randki. Ale generalnie się zgadza, po prawej i lewej góry a środkiem płynie rzeka. Mijamy co jakiś czas polany z jurtami. Po paru godzinach jak jesteśmy już wyżej, mijamy co jakiś czas namiot pasterzy i ich krowy, konie, kozy. Wyżej robi się coraz puściej. Zaczyna się ściemniać. Według mapy powinniśmy już dojść do jeziora. Na szczęście nawinął się nam stary Kirgiz na koniu, który powiedział nam, że jezioro było ale jakieś piętnaście lat temu. Acha. Super. No to odbijamy od rzeki na lewo do lasu i tam aby nas za bardzo nie było widać stawiamy namiot. Nasz namiot, hm kupa śmiechu nadaje się na letnie noce nad jeziorem a nie w góry. No ale innego nie mamy. Problem też był z czystą wodą bo rzeka miała piaszczyste dno i niosła pełno mułu oraz ze znalezieniem równego miejsca pod namiot.

Niestety czystej wody ani równego miejsca nie było. Za to było już prawie ciemno. No to namiot rozbity był pochyle a w zupie i herbacie pływało sporo piasku. Idziemy spać, zaczyna padać na szczęście szybko przestało. Problem był z tą pochyłością podłoża bo wraz ze śpiworami zjeżdżaliśmy w dół. No nic bywa i tak.
Rano pogoda w kratkę. Zwijamy namiot, robimy kaszkę na śniadanie. Przepakowaliśmy plecaki, część gratów wpychamy do mojego plecaka a co się nie zmieściło do worków na śmieci i ukrywamy to w lesie. Dobrze oznaczamy miejsce i robimy sporo fotek aby dało się je potem odnaleźć. Ruszamy w górę na lodowiec i popatrzeć na ów pięciotysięcznik. Droga najpierw doliną, potem w górę przez las ze sporą ilością skakania i przechodzenia po drzewach nad rzeką. Wychodzimy w wyższej części doliny. Widać lodowiec w oddali i naszą górę. Niestety jesteśmy po złej stronie rzeki. Więc zdecydowaliśmy przeskoczyć na drugą stronę bo tam łatwiej się idzie. Ja skacze pierwszy. Illiana nawet robi mi zdjęcie, nawet nie wiedziałem, że na długo zapamiętam ten skok. Ja i mój plecak, łącznie ze sto

kilo wagi przelatujemy nad rzeką bo wziąłem niezły rozbieg i lądujemy na drugim brzegu. Tak jak już setki razy skakałem w górach. Niestety tym razem cała siła uderzenia przypadła na moją prawą piętę która jak na złość trafiła idealnie w kamień. Efekt wiadomy, boli jak cholera. Myślałem, że przejdzie ale zaczyna boleć coraz bardziej. Przeszedłem może 200m i stwierdziłem, że dalej nie dam rady. Illiana poszła sama, umówiliśmy się, że za godzinę ma być. Wróciła jak w zegarku. Moja noga nic tylko gorzej. Kość na pewno nie jest złamana bo nic nie puchnie, ale stąpać nie bardzo mogę. Wstawiłem stopę do rzeki co płynęła z lodowca, potem bandaż elastyczny aby ucisnąć i niestety trzeba o własnych siłach iść w dół. Na szczęście miałem kijki. Jakoś przez ten las przeszliśmy w dół, problemy zaczęły się jak musiałem doładować do plecaka te graty co zostawiliśmy w lesie. Nie było lekko tak schodzić 5 godzin w dół. Potem złapaliśmy samochód. Całe pięć godzin naszego zejścia lało jak z cebra. Z początku myśleliśmy aby rozbić namiot i czekać do następnego dnia ale stwierdziliśmy, że odpoczniemy w Karakol. Z przesiadkami i stopem dojechaliśmy do Karakol. Tam od razu udaliśmy się na ulicę Gagarina do

niejakiego Walentina, właściciela firmy turystycznej JakTur. Zawsze jak jestem w Karakol śpię u niego. Jest to stary matacz i krętacz co by własną matkę sprzedał ale trzeba mu przyznać, że miejsce ma świetne i bardzo tanie a do tego jest człowiekiem który potrafi załatwić absolutnie wszystko. Oczywiście chciałem z nim pogadać w związku z moimi badaniami. Tego dnia go jednak nie było, był gdzieś w górach. Dostaliśmy pokój i w sumie tyle z tego dnia. Ja leżałem i kurowałem nogę. Następnego dnia poszliśmy zwiedzać miasto. Karakol, dawny Przewalsk to piękne miasto. Za Sojuza nie zdążyli tutaj za dużo "ulepszyć" i jest mało sowieckich bloków a większa część miasta to stare piękne XIX wieczne domy. Powłóczyliśmy się tak po mieście, potem jeszcze targ. Odwidzieliśmy też meczet co wygląda jak buddyjska świątynia .Mnie noga już bolała więc wróciłem, Illiana poszła jeszcze do zoo i gdzieś tam jeszcze. Wieczorem zjawił się, Walentin i oznajmił, że jedzie do doliny Altyn Arashan bo ma coś tam do załatwienia i jak chcemy możemy jechać z nim jego quadem i spać w jego chatce. Dwa

razy nie musiał powtarzać. Spakowaliśmy plecaki i załadowaliśmy się. Szkoda, że tego nie widzieliście, trzy duże plecaki, nas troje na tym quadzie i jazda. W górach drogi oczywiście brak, tylko ludzie, konie, Walentin na quadzie oraz ruska terenówka jest w stanie tę "drogę" pokonać. Zrobiła się noc, a my skaczemy po kamieniach, po lewej skały po prawej urwisko i rzeka. Niesamowita jazda!! Na niebie więcej gwiazd niż kwiatów na łące, a w tle ośnieżone wierzchołki odbijają promienie księżyca. Załadowaliśmy się do chatki Walentina. Dolina Altyn Arashan znana jest z gorących naturalnych źródeł do których oczywiście poszliśmy na wieczorną kąpiel przed kolacją. Bomba! Potem kolacja. Zaczęły się nocne rozmowy, Walentinowi powiedziałem że zajmuje się turystyką w Kirgistanie. No to weszliśmy na temat, znalazła się miodowa wódka. Żeby oszczędzić Wam czytania o wszystkich lokalnych Issyk Kulskich i Karakolskich legendach, ukrytych skarbach, korupcji i innych takich powiem tylko, że

skończyliśmy gadać, a raczej przerwaliśmy do następnego dnia o chyba drugiej rano.
Następnego dnia pogoda była ładna. Okazało się, że w dolinie było jeszcze dwoje amerykanów. Nie zrobili na nas jednak wrażenia nazbyt inteligentnych więc postaraliśmy się aby szli w góry przed nami sami. Mnie pięta nadal boli i nie za bardzo chodzić mogę, więc poszedłem zagadać z pasterzami aby mi pożyczyli konia. Illiana stwierdziła, że pójdzie na przełęcz aby zobaczyć jezioro Ala Kol. Ja już tam byłe dwa lata temu więc konno jadę kawałek jej trasą aby pokazać jej w która dolinę musi skręcić a potem sam ruszam w kierunku końca doliny Altyn Arashan aby na lodowiec może dojechać. Niezłą miałem

przygodę przekraczając konno rzekę bo było głębiej niż ja myślałem i trochę nas rzeka zniosła ale było ok. Potem już pozwalałem koniowi myśleć, obydwoje lepiej na tym wyszliśmy. Do końca doliny nie dotarłem bo siodło było zrobione z drewna a kto jeździ konno wie co to znaczy ;-) Wróciłem, oddałem konia i czekałem na Illiane. Wróciła jakoś o czwartej po południu, nie udało jej się dojść do przełęczy. Było za dużo śniegu, schodziły lawiny, zawróciła. I dobrze. Niestety, widać, że moja noga nadal się nie nadaje do chodzenia stwierdzamy, że wracamy do Biszkeku na odpoczynek a potem albo na południe kraju do Dżalalabadu albo znowu w rejon Ala Archa zdobyć kolejne dwa czterotysięczniki. Do Karakol wróciliśmy okazją, łapiąc UAZ'a co przyjechał po amerykańców. Nie stanowili zbyt miłego towarzystwa ale przynajmniej zajechaliśmy za darmo. W Karakol śpimy znowu u Walentina i znowu do nocy dyskutujemy.

Kolejnego dnia, ruszamy do Czołpon Aty nad Issyk Kulem. Niestety Illiana uparła się, że chce spróbować tych dalekodystansowych marszrutek. No nic to spróbowaliśmy, mimo, że ja już mam tego próbowania dosyć. Upchani jak śledzie w puszcze. Doczłapaliśmy się do Czołpon Aty. Miasteczko to to główny kurort nad Issyk Kulem, nas zazwyczaj tłumy odstraszają tym razem na szczęście do sezonu daleko (oj byłem tam latem dwa razy i podziękuje) a nasz cel to przede wszystkim okoliczne wzgórza a konkretnie kamienie na nich z rysunkami naskalnymi z V w p.n.e. Ale najpierw jedzenie. Knajp pełno, więc szybko to załatwiliśmy. Potem rozpoczęliśmy marsz w górę. Ja marudziłem, że noga boli itd i jak na życzenie zatrzymał się samochód i miejscowy koleś podrzucił nas na okoliczne wzgórza. Miodzio. Widoki na jezioro i góry naokoło niego niesamowite! Następnie rozpoczęło się oglądanie okolicznych kamieni. Niestety

kamieni jak to w górach jest sporo a tylko na niektórych są owe rysunki. Zagadaliśmy pasterza co woce pasł i nam pokazał gdzie szukać. Znaleźliśmy, na prawdę super sprawa. Zdjęcia dedykuje oczywiście doktorowi Rozwadowskiemu :-) Tak się złożyło, że akurat owe kamienie oglądało też dwoje Brazylijczyków wraz z przewodnikiem więc się przyłączyliśmy. Potem sobie pogadaliśmy z turystami z Brazylii którzy robili wielkie oczy, że my tak tutaj sami podróżujemy. Wow, ale z nas "bohaterzy" ja nie mogę. Zabraliśmy się z nimi w dół do miasta. Jadąc przez miasto gapiłem się na prawo a tam na chodniku mignęła mi nagle Barbara z Czech wraz z koleżanką co to miała ją odwiedzić. Świat jest mały. Wyskoczyliśmy z fury. Poczekaliśmy na nie. Okazało się, że też wracają do Biszkeku były tylko nad jeziorem. No to jest nas 4 to się zrzucimy na furę. Zostawiliśmy im plecaki i poszliśmy na plażę bo Illiana była pierwszy raz nad Issyk Kulem więc musiała zanurzyć rękę w wodzie. Ok, zaszliśmy nad wodę, zanurzyliśmy ręce,

parę fotek i wracamy. Wytargowaliśmy samochód, i parę godzin później byliśmy już w Biszkeku. Dziewczyny po drodze wymyśliły jak wyleczyć moją stopę. Umówiliśmy się na następny dzień rano u Barbary.
Rano zaspaliśmy z Illiana do tego nie było gdzie kasy wymienić, ale w końcu mega zapchaną marszrutką dotarliśmy do Barbary. Okazało się, że jej koleżanka od czterech lat studiuje chińską medycynę i czeka mnie akupunktura. Bomba, no to mi wbiła parę igieł w stopę, łydkę i dłoń i słuchałem jak to energia przepływa. Generalnie to fajna sprawa, bo np stopa boli, szuka potem jakiegoś miejsca na dłoni, mówi, że teraz tutaj wbije igłę i ból z tych igieł na stopie przejdzie tutaj wiec

zaboli a potem będzie ok. I faktycznie dokładnie tak, najpierw ukłucie ból jak cholera myślałem że wyjdę z siebie i stanę obok a po chwili luzik nic nie boli. Fajne to. No to tak poleżałem z tymi igłami dobra energia czy jak to się zwie poprzepływała przeze mnie i już. Noga nadal boli ale ma być niebawem lepiej. Zobaczymy. Potem byliśmy na targu, muzeum i takie tam. Wieczorem będziemy obmyślać plan na następne dni. Pewnie góry znowu, no w końcu moja stopa powinna za chwilkę być zdrowa.
pozdrawiam i do usłyszenia!
