Studiując w Kirgistanie...

środa, 16 maja 2007

KONIEC

Witam wszystkich po raz ostatni z Kirgistanu,

No nic, co dobre szybko się kończy i czas wracać do kraju, już czuć sesję w powietrzu...

Moje graty mam już spakowane, wyszło tego dwa plecaki po 90l oraz walizka plus mały plecak. Sporo. Już widzę siebie jak z tym asortymentem śmigam metrem przez Moskwę :-) To akurat może będzie śmieszne, gorzej będzie na granicach jeszcze nie daj Boże jak mi każą to rozpakować albo płacić cło za nadliczbową ilość kurtek :-p Pytanie też jak będzie na granicy z Rosją bo same złe historie do mnie docierają od ludzi którzy też jechali bez wizy. Co tam, czas aby wreszcie zdarzyła się jakaś dobra historia i aby ktoś wreszcie przejechał bez problemów. Ufam, że tym kimś będę ja. A jak nie to co tam, deportacja czy inne takie to też fantastyczna przygoda!

Nie ma co gdybać i myśleć, co będzie to będzie.
Za to przyjemniej jest myśleć co było, a od lutego było i to wiele. Pisać nie muszę, macie na blogu. Dziękuję wszystkim którzy tutaj zaglądali od czasu do czasu, przepraszam jak przynudzałem czasem, albo ponad cierpliwość normalnego człowieka opisywałem jakąś skałę – no ale to takie moje małe hobby. Nie ma co, przeżyłem tutaj wiele wspaniałych przygód oraz widziałem przez te miesiące naprawdę sporo przepięknych widoków o czym Wam niebawem przy piwku opowiem :-) Jednak najpiękniejszy widok ze wszystkich możliwych, jest dopiero przede mną, w Polsce. Już się nie mogę doczekać. No ale nie liczcie na to, że Wam o tym na blogu napisze :-D

niedziela, 13 maja 2007

góry poraz enty


Witam!

Postaram się streścić tym razem, bo widzę, że większość z Was którzy jeszcze ostatkiem sił tu czasem zajrzy ma problem z przeczytaniem moich przydługawych wypowiedzi. Za to wrzucę Wam parę fotek więcej. W piątek i sobotę znowu byliśmy w górach. Rano w piątek ruszyliśmy marszrutką która jechała możliwie jak najbardziej na około do celu, i była bardziej zapchana niż człowiek jest w stanie sobie wyobrazić. Potem 5h podchodzenia do obozu i nocleg tam. Było trochę Rosjan, ja jednak byłem mocno zmarnowany gdyż moja pięta nadal jest uszkodzona mówiąc ogólnie, i nie mogę w pełni na nią stąpać, zatem za dużo nie rozmawiałem. Następnego dnia pobudka o 4:50 rano, jeszcze ciemno było. Poranek jak zawsze nieprzyjemny, wyjście ze śpiwora, gotowanie itd. Ruszyliśmy o szóstej rano, jeszcze księżyc był na niebie. Najpierw wzdłuż lodowca, potem moreną boczną obeszliśmy lodospad, następnie wzdłuż lodowca aby dojść do bardziej spokojnej części gdzie nie ma raczej szczelin. Potem około pół kilometra marszu wszerz lodowca na jego drugą stronę. Szliśmy w dużym odstępie, ja niosłem część sprzętu część Illiana, na wypadek gdyby jedno z nas wpadło do szczeliny. Przeszliśmy bez problemów. Potem rozpoczęliśmy zdobywanie Piku Boks (4293m npm) Droga na wierzchołek była bardzo męcząca, skały, rumowisko, żleby zasypane śniegiem. Zajęło nam to też parę ładnych godzin. Mi pięta utrudniała marsz. Z przerwami ale jednak doszliśmy na wierzchołek. Co prawda nie weszliśmy na główny wierzchołek, który był zaledwie pół godziny marszu od nas (widać go na tym zdjęciu gdzie stoję z kijkiem w ręce, w tle) bo stwierdziliśmy, że widoki i tak te same, to tego było już późno i śpieszyliśmy się w dół aby bezpiecznie przez lodowiec przejść w drodze powrotnej. Zdjęcie na szczycie z koszulką UAM dedykuje oczywiście wszystkim studentom oraz wykładowcą tej jakże prestiżowej uczelni :-D
Potem 8h schodziliśmy, aż tego samego dnia nocą dotarliśmy do Biszkeku. To w maksymalnym skrócie.
Powoli żegnam się z Kirgistanem gdyż w czwartek o 10 rano mam pociąg do Moskwy. No nic sesja, egzaminy no i nie jedno piwko ;-) Odezwę się jeszcze przed wyjazdem.

czwartek, 10 maja 2007

День победы !!

Wczoraj był 9 maja, czyli Dzień Zwycięstwa!
Ja mieszkam w linii prostej może ze 300m od Placu Zwycięstwa więc wszelkie obchody miałem zaraz kroków parę od mieszkania.
Zaczęło się od pobudki około ósmej rano. Spaliśmy przy otwartych oknach bo jest ciepło a o ósmej na placu orkiestra rozpoczęła próby i z pięknego snu wyrwała mnie znana melodia "Katiuszy". Wkurzyłem się, zabrałem materac i ległem się na korytarzu, tam muzyka też jednak wdzierała się przez okno w kuchni. No nic, było trzeba wstać. Zrobiliśmy sobie śniadanie i około dziesiątej wyszliśmy z mieszkania z założeniem, że idziemy na pół godzinki popatrzeć. Cały teren był obstawiony policją i musieliśmy obejść kilkaset metrów aby znaleźć wejście na plac. Tam panowie bardzo ważni z policji oraz tajniacy w garniturach sprawdzali co wnosimy w plecakach itd. No dobra weszliśmy i ustawiliśmy się w tłumie. Traf chciał, że stanęliśmy chyba w najlepszym miejscu i to jeszcze w samą porę, bo jakieś dziesięć minut po nas przyjechał sam prezydent Kurmanbek Bakijew. I tak się fajnie złożyło, że zanim rozpoczęła się oficjalna część to stał jakieś pięć metrów ode mnie. Krzyknąłem po polsku aby się uśmiechnął bo robie zdjęcie, powaga - a tu koleś się obraca i uśmiecha :-D No nic, pośmiał się chwilkę do tłumów i rozpoczęły się obchody, składanie kwiatów, przemowy, salwy honorowe. Potem weterani składali kwiaty, potem wojsko, potem lud. W ogóle jakbym się w czasie cofnął, pełno sowieckich flag, młodzi pionierzy w czerwonych czapeczkach i chustkach, konsomolcy i wszyscy z czerwonymi goździkami. Następnie miała miejsce część mniej oficjalna, koncerty, darmowy obiad dla weteranów. Dla nich to faktycznie najważniejszy dzień w roku - wszyscy sobie o nich przypominają że jeszcze żyją, dostawali pełno kwiatów, gratulacji, pieniądze, lody za darmo i setki życzeń. Tańczyli sobie przy muzyce z tamtych czasów no i wspominali swoje wielkie zwycięstwo. Każdy przypiął swoje stare medale. Ja szukałem kogoś kto szedł przez Polskę. Zanim takiego znalazłem poznałem wiele ciekawych osób, jeden np. walczył na dalekim wschodzie z Japończykami, potem był aż w Korei. Nieźle. W końcu jak na zdjęciu widać znalazłem weterana co szedł przez Polskę. Koleś miał niesamowite szczęście, że żyje bo przeszedł z Armią Czerwoną od Moskwy, przez cała dzisiejszą Białoruś, zajmował Warszawę, potem Prusy, potem znowu na południe walczył w Poznaniu, potem zdobywał Berlin - był 300m od Raihstagu gdy jego towarzysze już zawieszali czerwony sztandar. Znał nadal trochę polskiego, szczególnie "jeszcze Polska nie zginęła!" które jak wspominał nasi zwykli krzyczeć jak ruszali do boju. Opowiadał jak to stali bezczynnie pod Warszawą czekając. Niestety jak taki idiota nie wpadłem na pomysł aby zapytać go gdzie mieszka, bym się na dłuższą pogawędkę umówił. Potem go jeszcze w tłumie szukałem ale już więcej się nie widzieliśmy. A my z Illianą tymczasem spotkaliśmy się z takimi znajomymi, trochę pochodziliśmy. Potem mieliśmy spotkanie z panią co się zajmuje szkoleniem przewodników. Pojechaliśmy z nią na drugi koniec miasta do mieszkania jednego z jej uczniów. No to rozpoczęła się rozmowa o turystyce, bardzo ciekawa. Matka owego ucznia, na imię miał Sergiej, serwowała tony pysznego jedzenia. Mieliśmy być godzinkę zostaliśmy na pięć czy sześć godzin. Rozmowa z turystyki zeszła na Kirgistan generalnie, na to jak się żyło za Sojuza, jak teraz, na to jak było w czasie rewolucji, na milion innych tematów. Naprawdę super. Potem, gdy już się robiło ciemno poszliśmy wszyscy do centrum oglądać pokaz fajerwerków. Pani Elizavieta pojechała do domu a my z Siergiejem i jego dziewczyną kupiliśmy po piwku i w parku kontynuowaliśmy do 22 chyba, nasze rozmowy. Ja oczywiście z nim obmyśliłem genialny pomysł na biznes, zresztą nie jeden a kilka. Zobaczymy.
Wróciliśmy do mieszkania, było trzeba jeszcze pranie zrobić i wywiesić. Na szczęście na placu już nie grali żadnej muzyki i można było spokojnie iść spać.

wtorek, 8 maja 2007

Karakol i okolice


Witam!
Po powrocie z Racka, zrobiliśmy dzień przerwy, pranie brudów i zakupy jedzenia. Nasz kolejny cel to Karakol oraz okoliczne góry no i perła Tien-Shan'u czyli jezioro Issyk-Kul.
Rozpoczęliśmy naszą drogę w czwartek rano. Najpierw przez Biszkek na dworzec. Tam obskoczyła nas chmara taksiarzy, kierowców busów, ich kolegów, naganiaczy i Bóg wie kogo jeszcze. Trochę sie poopędzaliśmy, zorientowaliśmy się jak ma się sytuacja z marszrutkami i autobusami. Niestety autobusu nie było, a marszrutka prawie pusta (marszrutki ruszają gdy są pełne). No to koniec końców dogadaliśmy rozsądną cenę z kierowcą samochodu. Umówiliśmy się, ze jedziemy bardziej dzikim północnym brzegiem Issyk-kul, oraz, że podwiezie nas do wioski w górach skąd można rozpocząć trekking. No to ruszyliśmy. Pogoda jak mam być szczery pod psem. Na szczęście kierowca nie torturował nas lokalnym disco. Na drodze stało sporo policji, krów i owiec. Wszystkie te trzy rodzaje istot żywych powodowały, że od czasu do czasu musieliśmy ostro hamować. Kierowca i pasażer z przodu na widok policji zakładali pasy, ale ich nie zapinali i zaraz po minięciu pana z czerwonym lizaczkiem szybciutko je zdejmowali no bo wiadomo obciach jechać w pasach. Potem kierowca zaczął przysypiać za kierownicą. Powaga. Zresztą my też przysypialiśmy z tyłu. Widoki na jezioro po lewej przepiękne. Z prawej od razu góry. Po paru godzinach i bez żadnej awarii (!!) dojechaliśmy do Dżeti Ongoz. Wioska znajduje się przy wejściu do Doliny Kwiatów. Jest to długa dolina, jak nazwa wskazuje pięknie ukwiecona, zakończona tak jak sąsiednia dolina Karakol, lodowcami i pięciotysięcznym szczytem. Sama wioska znana jest z dwóch nazwijmy to zjawisk. Pierwsze z nich to Jurij Gagarin który tam kiedyś był i odpoczywał. Łał!! Coś niesamowitego ;-) Próbowaliśmy znaleźć ten dom gdzie ów słynny odpoczynek miał miejsce ale okazuje się, że dom tak jak cały ZSRR rozpadł się i już nie istnieje. Druga ciekawostka to okoliczne czerwone skały. Coś pięknego. Czerwona skała i soczysta zieleń, widok wart trudów podróży. Niestety i stety my szliśmy dalej. Zjedliśmy jakiegoś snickersa i w drogę. Podążamy za rzeką, kierujemy się mapą sprzed 32 lat czyli z czasów gdy rodzice większości z Was czytających popalali papierosy za szkołą średnią i chodzili na pierwsze randki. Ale generalnie się zgadza, po prawej i lewej góry a środkiem płynie rzeka. Mijamy co jakiś czas polany z jurtami. Po paru godzinach jak jesteśmy już wyżej, mijamy co jakiś czas namiot pasterzy i ich krowy, konie, kozy. Wyżej robi się coraz puściej. Zaczyna się ściemniać. Według mapy powinniśmy już dojść do jeziora. Na szczęście nawinął się nam stary Kirgiz na koniu, który powiedział nam, że jezioro było ale jakieś piętnaście lat temu. Acha. Super. No to odbijamy od rzeki na lewo do lasu i tam aby nas za bardzo nie było widać stawiamy namiot. Nasz namiot, hm kupa śmiechu nadaje się na letnie noce nad jeziorem a nie w góry. No ale innego nie mamy. Problem też był z czystą wodą bo rzeka miała piaszczyste dno i niosła pełno mułu oraz ze znalezieniem równego miejsca pod namiot. Niestety czystej wody ani równego miejsca nie było. Za to było już prawie ciemno. No to namiot rozbity był pochyle a w zupie i herbacie pływało sporo piasku. Idziemy spać, zaczyna padać na szczęście szybko przestało. Problem był z tą pochyłością podłoża bo wraz ze śpiworami zjeżdżaliśmy w dół. No nic bywa i tak.
Rano pogoda w kratkę. Zwijamy namiot, robimy kaszkę na śniadanie. Przepakowaliśmy plecaki, część gratów wpychamy do mojego plecaka a co się nie zmieściło do worków na śmieci i ukrywamy to w lesie. Dobrze oznaczamy miejsce i robimy sporo fotek aby dało się je potem odnaleźć. Ruszamy w górę na lodowiec i popatrzeć na ów pięciotysięcznik. Droga najpierw doliną, potem w górę przez las ze sporą ilością skakania i przechodzenia po drzewach nad rzeką. Wychodzimy w wyższej części doliny. Widać lodowiec w oddali i naszą górę. Niestety jesteśmy po złej stronie rzeki. Więc zdecydowaliśmy przeskoczyć na drugą stronę bo tam łatwiej się idzie. Ja skacze pierwszy. Illiana nawet robi mi zdjęcie, nawet nie wiedziałem, że na długo zapamiętam ten skok. Ja i mój plecak, łącznie ze sto kilo wagi przelatujemy nad rzeką bo wziąłem niezły rozbieg i lądujemy na drugim brzegu. Tak jak już setki razy skakałem w górach. Niestety tym razem cała siła uderzenia przypadła na moją prawą piętę która jak na złość trafiła idealnie w kamień. Efekt wiadomy, boli jak cholera. Myślałem, że przejdzie ale zaczyna boleć coraz bardziej. Przeszedłem może 200m i stwierdziłem, że dalej nie dam rady. Illiana poszła sama, umówiliśmy się, że za godzinę ma być. Wróciła jak w zegarku. Moja noga nic tylko gorzej. Kość na pewno nie jest złamana bo nic nie puchnie, ale stąpać nie bardzo mogę. Wstawiłem stopę do rzeki co płynęła z lodowca, potem bandaż elastyczny aby ucisnąć i niestety trzeba o własnych siłach iść w dół. Na szczęście miałem kijki. Jakoś przez ten las przeszliśmy w dół, problemy zaczęły się jak musiałem doładować do plecaka te graty co zostawiliśmy w lesie. Nie było lekko tak schodzić 5 godzin w dół. Potem złapaliśmy samochód. Całe pięć godzin naszego zejścia lało jak z cebra. Z początku myśleliśmy aby rozbić namiot i czekać do następnego dnia ale stwierdziliśmy, że odpoczniemy w Karakol. Z przesiadkami i stopem dojechaliśmy do Karakol. Tam od razu udaliśmy się na ulicę Gagarina do niejakiego Walentina, właściciela firmy turystycznej JakTur. Zawsze jak jestem w Karakol śpię u niego. Jest to stary matacz i krętacz co by własną matkę sprzedał ale trzeba mu przyznać, że miejsce ma świetne i bardzo tanie a do tego jest człowiekiem który potrafi załatwić absolutnie wszystko. Oczywiście chciałem z nim pogadać w związku z moimi badaniami. Tego dnia go jednak nie było, był gdzieś w górach. Dostaliśmy pokój i w sumie tyle z tego dnia. Ja leżałem i kurowałem nogę. Następnego dnia poszliśmy zwiedzać miasto. Karakol, dawny Przewalsk to piękne miasto. Za Sojuza nie zdążyli tutaj za dużo "ulepszyć" i jest mało sowieckich bloków a większa część miasta to stare piękne XIX wieczne domy. Powłóczyliśmy się tak po mieście, potem jeszcze targ. Odwidzieliśmy też meczet co wygląda jak buddyjska świątynia .Mnie noga już bolała więc wróciłem, Illiana poszła jeszcze do zoo i gdzieś tam jeszcze. Wieczorem zjawił się, Walentin i oznajmił, że jedzie do doliny Altyn Arashan bo ma coś tam do załatwienia i jak chcemy możemy jechać z nim jego quadem i spać w jego chatce. Dwa razy nie musiał powtarzać. Spakowaliśmy plecaki i załadowaliśmy się. Szkoda, że tego nie widzieliście, trzy duże plecaki, nas troje na tym quadzie i jazda. W górach drogi oczywiście brak, tylko ludzie, konie, Walentin na quadzie oraz ruska terenówka jest w stanie tę "drogę" pokonać. Zrobiła się noc, a my skaczemy po kamieniach, po lewej skały po prawej urwisko i rzeka. Niesamowita jazda!! Na niebie więcej gwiazd niż kwiatów na łące, a w tle ośnieżone wierzchołki odbijają promienie księżyca. Załadowaliśmy się do chatki Walentina. Dolina Altyn Arashan znana jest z gorących naturalnych źródeł do których oczywiście poszliśmy na wieczorną kąpiel przed kolacją. Bomba! Potem kolacja. Zaczęły się nocne rozmowy, Walentinowi powiedziałem że zajmuje się turystyką w Kirgistanie. No to weszliśmy na temat, znalazła się miodowa wódka. Żeby oszczędzić Wam czytania o wszystkich lokalnych Issyk Kulskich i Karakolskich legendach, ukrytych skarbach, korupcji i innych takich powiem tylko, że skończyliśmy gadać, a raczej przerwaliśmy do następnego dnia o chyba drugiej rano.
Następnego dnia pogoda była ładna. Okazało się, że w dolinie było jeszcze dwoje amerykanów. Nie zrobili na nas jednak wrażenia nazbyt inteligentnych więc postaraliśmy się aby szli w góry przed nami sami. Mnie pięta nadal boli i nie za bardzo chodzić mogę, więc poszedłem zagadać z pasterzami aby mi pożyczyli konia. Illiana stwierdziła, że pójdzie na przełęcz aby zobaczyć jezioro Ala Kol. Ja już tam byłe dwa lata temu więc konno jadę kawałek jej trasą aby pokazać jej w która dolinę musi skręcić a potem sam ruszam w kierunku końca doliny Altyn Arashan aby na lodowiec może dojechać. Niezłą miałem przygodę przekraczając konno rzekę bo było głębiej niż ja myślałem i trochę nas rzeka zniosła ale było ok. Potem już pozwalałem koniowi myśleć, obydwoje lepiej na tym wyszliśmy. Do końca doliny nie dotarłem bo siodło było zrobione z drewna a kto jeździ konno wie co to znaczy ;-) Wróciłem, oddałem konia i czekałem na Illiane. Wróciła jakoś o czwartej po południu, nie udało jej się dojść do przełęczy. Było za dużo śniegu, schodziły lawiny, zawróciła. I dobrze. Niestety, widać, że moja noga nadal się nie nadaje do chodzenia stwierdzamy, że wracamy do Biszkeku na odpoczynek a potem albo na południe kraju do Dżalalabadu albo znowu w rejon Ala Archa zdobyć kolejne dwa czterotysięczniki. Do Karakol wróciliśmy okazją, łapiąc UAZ'a co przyjechał po amerykańców. Nie stanowili zbyt miłego towarzystwa ale przynajmniej zajechaliśmy za darmo. W Karakol śpimy znowu u Walentina i znowu do nocy dyskutujemy.
Kolejnego dnia, ruszamy do Czołpon Aty nad Issyk Kulem. Niestety Illiana uparła się, że chce spróbować tych dalekodystansowych marszrutek. No nic to spróbowaliśmy, mimo, że ja już mam tego próbowania dosyć. Upchani jak śledzie w puszcze. Doczłapaliśmy się do Czołpon Aty. Miasteczko to to główny kurort nad Issyk Kulem, nas zazwyczaj tłumy odstraszają tym razem na szczęście do sezonu daleko (oj byłem tam latem dwa razy i podziękuje) a nasz cel to przede wszystkim okoliczne wzgórza a konkretnie kamienie na nich z rysunkami naskalnymi z V w p.n.e. Ale najpierw jedzenie. Knajp pełno, więc szybko to załatwiliśmy. Potem rozpoczęliśmy marsz w górę. Ja marudziłem, że noga boli itd i jak na życzenie zatrzymał się samochód i miejscowy koleś podrzucił nas na okoliczne wzgórza. Miodzio. Widoki na jezioro i góry naokoło niego niesamowite! Następnie rozpoczęło się oglądanie okolicznych kamieni. Niestety kamieni jak to w górach jest sporo a tylko na niektórych są owe rysunki. Zagadaliśmy pasterza co woce pasł i nam pokazał gdzie szukać. Znaleźliśmy, na prawdę super sprawa. Zdjęcia dedykuje oczywiście doktorowi Rozwadowskiemu :-) Tak się złożyło, że akurat owe kamienie oglądało też dwoje Brazylijczyków wraz z przewodnikiem więc się przyłączyliśmy. Potem sobie pogadaliśmy z turystami z Brazylii którzy robili wielkie oczy, że my tak tutaj sami podróżujemy. Wow, ale z nas "bohaterzy" ja nie mogę. Zabraliśmy się z nimi w dół do miasta. Jadąc przez miasto gapiłem się na prawo a tam na chodniku mignęła mi nagle Barbara z Czech wraz z koleżanką co to miała ją odwiedzić. Świat jest mały. Wyskoczyliśmy z fury. Poczekaliśmy na nie. Okazało się, że też wracają do Biszkeku były tylko nad jeziorem. No to jest nas 4 to się zrzucimy na furę. Zostawiliśmy im plecaki i poszliśmy na plażę bo Illiana była pierwszy raz nad Issyk Kulem więc musiała zanurzyć rękę w wodzie. Ok, zaszliśmy nad wodę, zanurzyliśmy ręce, parę fotek i wracamy. Wytargowaliśmy samochód, i parę godzin później byliśmy już w Biszkeku. Dziewczyny po drodze wymyśliły jak wyleczyć moją stopę. Umówiliśmy się na następny dzień rano u Barbary.
Rano zaspaliśmy z Illiana do tego nie było gdzie kasy wymienić, ale w końcu mega zapchaną marszrutką dotarliśmy do Barbary. Okazało się, że jej koleżanka od czterech lat studiuje chińską medycynę i czeka mnie akupunktura. Bomba, no to mi wbiła parę igieł w stopę, łydkę i dłoń i słuchałem jak to energia przepływa. Generalnie to fajna sprawa, bo np stopa boli, szuka potem jakiegoś miejsca na dłoni, mówi, że teraz tutaj wbije igłę i ból z tych igieł na stopie przejdzie tutaj wiec zaboli a potem będzie ok. I faktycznie dokładnie tak, najpierw ukłucie ból jak cholera myślałem że wyjdę z siebie i stanę obok a po chwili luzik nic nie boli. Fajne to. No to tak poleżałem z tymi igłami dobra energia czy jak to się zwie poprzepływała przeze mnie i już. Noga nadal boli ale ma być niebawem lepiej. Zobaczymy. Potem byliśmy na targu, muzeum i takie tam. Wieczorem będziemy obmyślać plan na następne dni. Pewnie góry znowu, no w końcu moja stopa powinna za chwilkę być zdrowa.
pozdrawiam i do usłyszenia!

wtorek, 1 maja 2007

tak dla odmiany - znowu góry

Witam wszystkich!
Dziś właśnie wróciliśmy z pierwszego wyjścia w góry. Było naprawdę fajnie.
Zaczęliśmy w niedziele, najpierw trochę kombinowania aby dojechać do Ala Archa a potem dreptanko w górę. Plecak oczywiście wbijał w ziemię. Niby parę dni a 27kg na plecach. Kurtka, skarpety, koszulka i cala reszta ciuchów, menażki, gaz, palnik, szczoteczka do zębów itp. Kurcze jak się to wszystko pakuje to takie lekkie a razem jak się zbierze to unieść się nie da. Stara prawda jest taka, że jak nie dasz rady czegoś unieść to znaczy, że nie jest ci potrzebne. Prawda. Mi wszystko akurat z plecaka było potrzebne więc jakoś go dotargałem te ponad kilometr w górę. Illiana swój też. Droga jak to droga, słońce prażyło ostro, podchodzenie nigdy -niekończącą się moreną lodowca a potem wzdłuż rzeczki. Doszliśmy na miejsce czyli do schronu o którym już nie raz wspominałem czyli do Racka. Tym razem to ostatni raz w czasie tego pobytu tu jestem, ile można w to samo miejsce. Chciałem tylko Illianie pokazać tę dolinę. Zatem zaszliśmy, na deskach było wolne miejsce więc sie rozłożyliśmy. Potem obiadek. No i odpoczynek. Widoki zajebiste mówiąc w prost i nie poetycko. Ludzi mało, ale była jakaś ekipa ze szkoły przewodników górskich - akurat wspinali się w skale więc też parę razy ścianę przeszliśmy. Wieczorem jak zawsze, świeczki, na gazie cały czas woda się na herbatę gotuje bo przymrozek no i gitara oczywiście. Cholera lubię tę ruską szkołę alpinizmu, nie dość że chodzą szybciej niż ja biegać potrafię to w góry mogą iść bez jedzenia, wody, kurde nawet bez plecaka czy śpiwora ale nigdy bez gitary. Zatem cała brać się zebrała i było wesoło. Piękna pogoda była w nocy, chmury się przedzierały przez dolinę rozszarpywane przez okoliczne wierzchołki i księżyc w pełni. Bajka. Poszliśmy spać. Wiadomo, teraz jestem koleś mam puchowy śpiworek i ujemne temperatury nie straszne :) Co prawda niewygodnie jak cholera ale to drobiazg.
Następnego dnia pobudka o piątej. Za oknem jeszcze ciemno. Co chwilkę ktoś jęczy zakładając na siebie zimne ciuchy. Ja jako cwaniak wrzuciłem przed snem moje do śpiwora i były w miarę ciepłe. Temperatura powietrza na pewno poniżej zera. Zjedliśmy jakieś niedobre śniadanie i ruszamy. Dziś razem z paroma uczestnikami szkoły przewodników atakujemy Pik Uczitjela 4550m n.p.n. Mówcie co chcecie ale to cholernie wysoko. Pogoda kiepska. Pochmurno i wieje. Najpierw godzinne ostre podejście ostrym rumowiskiem. Potem dwugodzinny, ciężki marsz zboczem - rumowiskiem i skałami. Wiało jak cholera, tak jakby pociąg towarowy po nas przejeżdżał. Ale twardo szliśmy. W głowie huczało, oddech nie dał się prawie złapać i takie inne tam jak to na wysokości. Doszliśmy do skał zwanych "Uszy Zająca" bo tak jakoś śmiesznie wyglądają. Nam do śmiechu nie było. Siedzieliśmy na 4200m wiało, huczało i zimno niesamowicie. Jeden chłopak poczuł się naprawdę źle, na tyle że nie chciał iść dalej i powiedział, że poczeka. Dostał dwie puchowe kurtki i trochę czekolady oraz tabletki i tak został. My ruszyliśmy do ataku na sam wierzchołek. Po paru minutach Illiana stanęła i stwierdziła, że zaraz będzie wymiotować, że w głowie jej się kręci i że dalej nie idzie. Dała mi aparat i powiedziała, żebym szedł sam, ona wraca na Zajęcze Uszy i tam poczeka. Jednak po jakiś paru minutach zaczęła znowu podchodzić. Poczekaliśmy na nią i dalej razem na grań doszliśmy a stamtąd już tylko parę minut i szczyt. Po drodze widoki piękne, co prawda chmury zasłaniały większość wierzchołków ale i tak super. Na około lód, przepaście no i ta wysokość. Kurde ponad cztery i pół kilometra w głąb atmosfery. Radocha na wierzchołku jak małe dzieci w piaskownicy. wszyscy zapomnieli, że jeszcze parę minut temu nie mogli złapać oddechu. A tak swoją drogą to niezły marsz zrobiliśmy, bo dzień wcześniej wyszliśmy z wysokości 2100m i weszliśmy na 3200 i następnego dnia na 4550m. To tak jakby z nad morza na Rysy w dwa dni w sensie wysokości. No to moje i tak nieźle przerośnięte ego jeszcze bardziej urosło :-p
Marsz w dół to potężny wysiłek - wiatr, do tego śnieg, zimno, zmęczenie i cała reszta. Zabraliśmy tego biedaka co nie wlazł na szczyt z nami i zeszliśmy do Racka. Eh fajny dzień. Wieczorem kolacyjka, gitara czyli to samo co ostatnio. A zanim nadszedł wieczór pogadaliśmy z alpinistami co też pracują latem jako przewodnicy górscy - historie mieli takie że padaliśmy ze śmiechu. Niesamowici ludzie.
Następnego dnia, czyli dziś pospaliśmy. Jak na złość pogoda bajka. Lampa, jak latem nad morzem (no ok nie nad Bałtykiem). No nic słonko świeci trzeba coś zrobić. Okazało się że rano w w rejon Piku Korony poszedł jeden z alpinistów (swoją drogą zdobywca Everestu i Makalu). No to stwierdziliśmy, że pójdziemy jego śladami. Najpierw podejście moreną boczną ze wspaniałymi widokami z boku na lodospad i szczeliny a potem weszliśmy do wspaniałej, zalanej lodem i zasypanej śniegiem doliny. Naprawdę, Nobel dla tego kto wymyślił okulary przeciwsłoneczne i krem z filtrem! No co tu pisać, widok na około bajka, jak z pocztówki albo filmów na Discovery albo National Geographic. Poszliśmy trochę po lodowcu połazić, ale bez przesady - zbliżało się południe i chodzenie po lodowcu o tym czasie to bardzo kiepski pomysł chyba, że się komuś na tym świecie nie podoba. Nam się podoba więc zawróciliśmy. Obiadek w postaci jednego batonika czekoladowego, wszystkie graty plus śmieci załadowaliśmy do plecaków i rozpoczęło się schodzenie. Nic wielce ciekawego. Po drodze pogadaliśmy z panią z hospitality club która okazało się, że znam przez internet. Ona tak też zajmuje się turystyką więc oprócz szefa tej całej szkoły alpinistów z nią też jestem ustawiony na wywiad to moich badań naukowych.
Po powrocie do miasta zrobiliśmy sobie pyszne jedzonko, zimna coca-cola. Relaks. A teraz planujemy co następne. Bez wątpienia jak tylko wymyślimy to się dowiecie jako pierwsi :-)
do usłyszenia!

My status